wtorek, 24 sierpnia 2010
Leh (częśc 1)
Jak napisałem w komentarzu w tym momencie zaczęła się najpiękniejsza i najprzyjemniejsza część podróży. Niestety wstępem do niej była okropna biegunka, która męczyła mnie niemal przez całą drogę z Kargil do Leh. Widać Allach postanowił ukarać mnie za złamanie postu, nie dał w pełni nacieszyć się przepięknymi widokami coraz to nowych gór. John nie wypuszczał aparatu z ręki i co chwilę wydawał komendę "window" na którą Miranda otwierała jedno z bocznych okien. Nasz samochód wspina się serpentynami po zboczu tak stromym że aż strach spojrzeć w dół, by za chwilę znaleźć się na dnie kanionu którego ściany mają kilkaset metrów. Co chwila mijamy wielkie kolorowe ciężarówki, które dzięki tym wszystkim malowidłom i błyskotkom są czymś więcej niż tylko samochodami. Do Leh docieramy późno w nocy i od razu idziemy spać. Dopiero po przebudzeniu przecieram oczy z wrażenia, ponieważ miasto otoczone jest przepięknymi górami, a w oddali widać ośnieżone szyty. Mimo że Leh jest stolica prowincji Ladakh nie ma w sobie nic z przytłaczającej atmosfery Delhi. Nie ma tu przede wszystkim rikszarzy którzy potrafią uprzykrzyć wędrówkę po mieście. Dominują sklepiki albo markety z pamiątkami i tradycyjnymi wyrobami tybetańskimi, tzw "refugee market" co znaczy że sprzedają tam uchodźcy z Tybetu, ale nikt w natarczywy sposób nie nakłania do wejścia, ani do kupienia czegokolwiek, tym bardziej nie rzuca pogardliwych spojrzeń lub uwag gdy się wychodzi z pustymi rękami. W mieście jest też wiele biur turystycznych oferujących treking w różne miejsca, i znów szok w porównaniu z biurem w Delhi, że nawet po złożeniu propozycji wycieczki nikt nie przekonuje nas za wszelka cenę żeby kupić, nie wymyśla nowych wariantów i nie mami superpromocjami żeby natychmiast podjąć decyzję. W ten sposób szukaliśmy z Fredem i parą z Izraela wycieczki do doliny Nubry, ale ze względu na wysokie ceny w biurach postanowiliśmy spróbować jeszcze na własną rękę poszukać transportu. Nie pamiętam już ile kosztowała opcja proponowana przez biuro, nam udało się znaleźć taksówkarza który za 3,5 tys rupii zgodził się nas tam zawieźć jednego dnia i wrócić następnego. Nazajutrz o godzinie 5ej czekamy już w umówionym miejscu na naszego kierowcę, ale nikt się nie zjawia, po pól godzinie udaje się nam do niego dodzwonić, na szczęście okazało się tylko że Fred nie do końca zrozumiał gdzie będzie na nas czekała taksówka. Już z za chwilę, ściśnięci niczym sardynki w minibusie Suzuki, wspinamy się na najwyższą przejezdna przełęcz Khardung La 5602 m n.p.m. Cały czas jedziemy zacienioną stroną łańcucha górskiego za którym leży dolina Nubry, by przed sama przełęczą, doznać olśnienia niesamowitym widokiem Leh w pierwszych promieniach słońca z wysokości ponad 5u tysięcy metrów. Na przełęczy robimy mały postój na herbatę i krótka wojnę polsko-francusko-izraelską na śnieżki. Jeszcze ponad godzinę czasu zajmuje nam dotarcie do miejsca skąd widać dolinę Nubry. Błękitna wstążka rzeki przecina pustynne dno żłobiąc w nim fantazyjne wzory, a u stóp górskiego łańcucha ozdobionego koronką śniegu przycupnęły zielone oazy wsi i buddyjskie klasztory. Myślę że nie muszę wyjaśniać że właśnie znalazłem owo magiczne miejsce o które pytała "mimoza". Malownicza droga do Leh Jedna z licznych ciężarówek TATA Klasztor buddyjski po drodze do Leh
 Uliczka w Leh
 Leh widziane z pałacowego wzgórza
Mnich pilnujący ruin świątyni obok Pałacu

W drodze do doliny Nubry Przełęcz Khardung La
 Pierwszy widok na dolinę Nubry

poniedziałek, 23 sierpnia 2010
Shrinagar (Kaszmir)
Odprawa na lotnisku w Delhi trwała dość długo, najpierw kontrole przeszły bagarze ,później z oznaczonym specjalną taśmą plecakiem mogłem iść do odprawy. Przed wejściem do samolotu, zostałem jescze
wezwany do pomieszczenia gdzie miałem wskazać swoj plecak, dzieki temu
mniej obawiałem się że mogłbym wylądować na miejscu bez bagaży. Niewielkim samolotem do Shrinagar leciało może z 50 osób głównie Hindusi. Dostałem miejsce przy oknie i już zacierałem ręce na myśl że z okna ujżę może nawet Himalaje, ale szybko
przekonałem się że przez grubą warstwę chmur nie zobaczę niczego. Na
miejscu leje, miasta nie widać, na pustkowiu stoi barak, wokół niego
ogrodzenia z drutu kolczastego i samochody wojskowe, a w głowie pojawia sie pytanie czy aby napewno ląduję we właściwym miejscu. Na zewnątrz jest dużo chłodniej niż w Delhi. Na
lotnisku odnajduje mnie gospodarz houseboatu imieniem Ramid. Od
początku robi na mine neprzyjemne wrażenie, gdyż szczerzy zęby w fałszywym uśmiechu który znika gdy tylko odwrócę od niego wzrok, jakby zmieniał maskę co 10 sekund. Po wypełnieniu
formulaża,o którym już pisałem poszliśmy do samochodu. Po drodze mijamy
jescze wiele posterunków wojskowych, jak sie też okazało w mieście
wciąż dochodzi do zamieszek wszczynanych przez muzułmanów niechętnych
budowie osiedli Hindu na terenach muzułmańskich. A ja mimo że napięcie
wisi w powietrzu jadę z trójką hindusów z których dwóch sądząc po
nakryciu głowy to muzułmanie w nieznaym kierunku. W dodatku jest
Ramadan, a z telefonu nie mogę nawet wysłać smsa. W końcu dotarliśmy
na miejsce gdzie były zacumowane houseboaty, niektóre z nich nazwane bardzo na wyrost np. "Buckingham Palace" Zanim jescze dostałem pokój zostałem zaproszony na herbatę, na którą nie powinienem był się zgadzać, przy której gospodarz od razu przeszedł do offensywy i zaczął namawiać mnie na wycieczke w góry, a kiedy dowiedział się
że dalszym etapem ma być Leh, postanowił też zająć sie zorganizownaiem
jeepa i noclegu w Kargil i Leh. Na samotną wyprawę w góry z hindusami nie chciałem się zgodzić, tak samo na transport do Leh w nieznanym towarzystwie. W
trakcie rozmowy wyszło że nazajutrz w góry wyrusza pewien Francuz który
mieszka na łodzi obok, a za 4 dni do Leh jedzie dwójka Anglików, z
którymi mógłbym jechać. Pzed podjęciem decyzji poszedłem zobaczyć sie z
moim przyszłym towarzyszem górskich wycieczek, który okazał się na tyle
sympatyczną osobą że w rezultacie wspólnie później odbyliśmy niemal
cała drogę. Zaś w tym momencie nie mając zaufania do naszego
gospodarza zaczęliśmy rozmawiać po francusku co skonczyło sie tym że
nasza rozmowa została przez tegóż przerwana, chyba z obawy przed tym żebyśmy przypadkiem nie wymienili informacji o cenach. W rezultacie grubo przepłaciłem za całą zabawę czyli wyjście w góry, którego tak naprawdę nie miałem nawet w planie, oraz transport do Leh, na dodatek dałem się oszukać przy przeliczaniu z euro na rupie z czego zdałem sobie sprawę znacznie później, jak się dowiedziałem ze innych też to spotkało. Kładłem się spać w podłym nastroju, zły głównie na siebie, poza tym nie chciałem już oglądać gęby Ramida. To był najgorszy moment wyjazdu, zastanawiałem się nawet czy nie wrócić do Delhi i ew. do Polski. Nerwy oraz dobiegające z kilku meczetów do samej północy modły, które bardziej przypominały wycie stadionowych kibiców, niz kołysankę nie dawały mi zasnąć. W tym momencie bardzo przydała sie mp3ka, a dzwieki Orbitala zdołały mnie jakoś ukołysać do snu. O świcie czułem się nieco lepiej, postanowiłem zostać, ostatecznie za parę dni miałem znaleźć się w Leh, czyli miejscu do którego dążyłem. Nazajutrz pojechaliśmy w góry z Fredem gdzie spędziliśmy 3 dni w wiosce zamieszkałej przez hinduskich Cyganów. Ludzie
tam mieszkający są z tego co wiem potomkami tego samego ludu który półtora
tysiąca lat temu uciekając przed muzułmańskimi najeźdźcami dał początek
błąkającym się teraz po Europie Romom (ludziom bez ziemi), ale wbrew
nieciekawym opiniom na temat tych ostatnich, Cyganie z Kszmiru okazali
się ludźmi otwartymi, prostymi i życzliwymi, i w przeciwieństwie do
dotychczas poznanych ludzi nie czuć było z ich strony tak typowego dla
większości hindusów z branży turystycznej traktowania turysty jak chodzący portfel. Większość
z nich zajmuje się hodowlą bydła na wysokich halach, a w tym okresie
sprowadzali bydło w dolinę. W górskiej chacie tych hinduskich baców jest tylko jedno pomieszczenie a w nim, kuchnia sypialnia i zagroda dal kóz. Zima większość z nich mieszka we wsi w zwykłych domach z cegły urządzonych jednak wedle tamtejszej modły czyli z dużą ilością dywanów, gdzie jedynym meblem jest wieszak na kurtki. Ma to swoje dobre strony, bo można dowolnie aranżować przestrzeń, w tym samym miejscu gdzie przed chwilą jedliśmy obiad, już za pięć minut możemy ucinać poobiednią drzemkę. Z powodu
kiepskiej pogody na trzy dni pobytu tylko raz wyszliśmy w góry,
robiliśmy więc spacery po okolicy, łowiliśmy pstrągi mając tylko
kawałek żyłki i haczyk. A po południu
jedliśmy obiad gotowany przez naszego przewodnika oraz graliśmy w karty
popijając gin, i paląc skręty z haszyszem, które jak się okazało
najlepiej wychodziły Fredowi wiec skręcał wszystkim. (Jeśli chodzi o
marichuanę i robiony z niej haszysz to w Kaszmirze są to środki chyba
bardziej popularne od tytoniu, bo konopie rosną dziko niczym chwasty
nawet w mieście, a w górach były całe połacie tego zielska, tak ze
czasem idąc ścieżką gęsto obrośniętą z obu stron krzewami konopii można
było stracić równowagę:) Wracając do wieczornych nasiadówek z naszym i
kilkoma innymi przewodnikami oraz parą z Izraela -Inbal i Avim, to oprócz pokera na
zapałki graliśmy w makao (nigdy bym nie przypuszczał że to taka
międzynarodowa gra). Po tak miłym pobycie nie chciało mi się wracać na houseboat by znowu spotkać Ramida. Od młodych chłopaków z wioski
dowiedziałem się że za zorganizowana wyprawę w góry taka kilkudniowa z
końmi namiotami jedzeniem biorą tysiąc rupii za dzień, ja za te 3 dni
zapłaciłem Ramidowi chyba 7 tysięcy. Po powrocie na houseboat
spotkałem się z Jonem i Mirandą, przefajnymi ludźmi, z którymi od
początku było niezwykle zabawnie i nie do końca na serio co mi bardzo
odpowiada. Następnego dnia zostaliśmy jescze w Shriangar gdzie
zrobiliśmy sobie wycieczkę łodzią po jeziorze, odpierając ataki
handlarzy złotem, którzy dosłownie ścigali nas swoją łodzią uzbrojeni w czarne teczki z bizuterią. Kolejny
dzień to niezwykle męcząca bo ponad 15 godzinna podróż jeepem do Leh.
Po drodze zatrzymaliśmy sie w Kargil na obiad do którego zamówiliśmy
piwo. Po chwili konsternacji ze strony obsługi dostaliśmy trzy
Kingfishery ale musieliśmy je pić ze szklanek owiniętych papierową
torebka a butelki również zapakowane w papier trzymać pod stołem, mimo
że byliśmy jedynymi klientami restauracji.
Wieczorem byliśmy w Leh a na drugi dzień, dojechali Fred, Inbal i Avi. Houseboaty i sprzedawcy na łódkach Woda oczyszcza, dlatego śmieci wrzuca się do jeziora:) Wioska cyganów w górach Rodzina u której mieszkaliśmy Chłopak znoszący rzeczy z hal Dziecko gospodarzy Przyprawa do zupy
środa, 18 sierpnia 2010
New Delhi
Znów mała uwaga dla czytających bloga: Pojechałem do Indii jako zupełny żółtodziób, nigdy wcześniej nie byłem sam w tak egzotycznym kraju więc niektóre moje spostrzeżenia tym bardziej oblatanym i obytym w świecie mogą się wydać naiwne, ale może przydadzą się komuś kto też zaczyna przygodę z backpackingiem. No to może po tych wstępach w końcu przejdę do relacji:) W stolicy Indii wylądowałem późnym wieczorem. Wbrew temu co czytałem w internecie lotnisko w New Delhi
nie jest takie przerażające. Owszem odbiega trochę poziomem od
większości lotnisk, ale nie powinno być zaskoczeniem dla podróżnych z
naszego kraju, syf podobny jak na Dworcu Centralnym. Kontrola paszportu
i odbiór bagażu odbyły się szybko i bez problemu, moją uwagę zwrócili
jedynie bagażowi którzy zrzucali walizki i plecaki z taśmy w taki
sposób jakby musieli dotykać śmieci, ciągnąc np za jedną tasiemkę, nie
zwracając w ogóle uwagi na to że walizki walą z wysokości o ziemię, a
dalej przesuwając je głównie nogą. Nie chciałem uprzedzać się z góry i
nie brać tego za regułę, ale późniejsze doświadczenia pokazały że
niektórzy Hindusi w podobnie traktują turystów, jak widzą że nic u nich
nie kupisz, albo nie skorzystasz z jakiejś usługi, zaczynają cię
obrażać i z ostentacją traktować jak śmiecia. Na lotnisku na
początku wydobyłem kilka tysięcy rupii z bankomatu, a później znalazłem
taksówkarza który na mnie czekał, a przynajmniej tak mi się wydawało,
to był dopiero pośrednik który zaprowadził mnie do taksówki za co
wyczekiwał napiwku i za co mu dałem dolara bo nie miałem jeszcze
drobnych. Pokój na 4 noce zarezerwowałem już w Polsce w niezbyt tanim
hotelu Grand Godwin, transport taksówką z lotniska też był już
zapłacony i kosztował 450 rupii. (transport rikszą kosztuje ok 250
rupii, tzn ja tyle płaciłem później jak jechałem rikszą, ale jak już
pisałem nie umiem się za bardzo targować) Przyleciałem w nocy więc
nie mogłem zbyt wiele zaobserwować po drodze. Ale i tak byłem trochę
zaskoczony widokami i zapachami jakie do mnie docierały przez otwarte
okna taksówki. Miałem wrażenie że jedziemy prosto w jakieś cuchnące
slumsy z żebrakami śpiącymi na ulicy a nie do miasta w którym za chwile
mam zając pokój w prawie luksusowym nowoczesnym hotelu. W końcu
dotarliśmy na ulicę tętniącą mimo późnej pory życiem, ale równie brudną
jak to co widziałem po drodze. Po zdjęciu w internecie spodziewałem się
bardziej spokojnej i czyściejszej okolicy, ale zdjęcie było zrobione od
piętra w górę nie ukazując tłumu rikszarzy, straganów z owocami ani
ołtarzy z hinduskimi bóstwami, gdzie przy muzyce baraszkowały na
dywanie dzieci. Z taksówkarzem nie było łatwo się rozstać bo uparł się
że zostanie moim drajwerem na resztę pobytu, i wprost nie mógł uwierzyć
że wolę na własna rękę zwiedzać miasto. Podczas meldowania jeszcze
parę ceregieli z uzupełnianiem formularza, który później jeszcze wiele
razy miałem wypełniać, czyli skąd przyjechałem, na ile, gdzie jadę
później, jak długo zostanę w Indiach itd. Przy tym nie odstępował mnie ten natrętny taksówkarz, mimo że odmówiłem mu już chyba z 10 razy. Okazało się też że pokoju Delux, który zamówiłem nie ma i jedna noc spędzę w Superdelux. Z
trzech kolesi pracujących w recepcji byłem wstanie zrozumieć tylko
jednego, a i tak było ciężko, zaś kiedy prosiłem go o to żeby coś
powtórzył, powtarzał jeszcze mniej wyraźnie niż przed momentem, co
gorsza miałem wrażenie że bawi ich ta sytuacja. W końcu jednak mogłem
pójść do pokoju wziąć prysznic i zwalić się na łóżko. Bałem się że z
natłoku wrażeń ciężko będzie mi zasnąć ale zmęczenie było chyba większe
i zaraz po napisaniu smsów do rodziców i znajomych zasnąłem. Rano
mimo różnicy czasów wstałem dość wcześnie, żeby zdążyć na śniadanie.
Kuchnia znajdowała się na dachu hotelu, a potrawy i napoje podane były
na szwedzkim stole, w czystych warunkach, także nie miałem obaw co do
następstw spożywania tu posiłków. Pijąc kawę mogłem powoli
przyzwyczajać się do odgłosów ulicy. W środku czułem zdenerwowanie i
ciekawość tego co zobaczę gdy w końcu ruszę w miasto. Po przeprowadzce z pokoju superdeluxe do deluxe (taki sam tylko bez pilota do telewizora) mogłem w końcu opuścić hotel. Pierwszy
kontakt z ulicami Delhi nie należał do przyjemnych. Ciężko było mi się
przyzwyczaić do okropnego smrodu który trzeba wdychać przez cały czas.
Jest to jakby mieszanka spalin, krowich odchodów, śmieci, jedzenia i
ludzkiego potu. Okolice dworca kolejowego były pod tym względem chyba
najgorszym miejscem. Drugą rzeczą która uprzykrzała mi samotny spacer z
hotelu to ciągłe nagabywanie rikszarzy i właścicieli straganów, choć
tych drugich mniej bo oni przynajmniej nie mogli za mną jechać ze swoim
straganem. Ponieważ miałem tylko gównianą mapkę z przewodnika NG
postanowiłem się zaopatrzyć w dokładniejszą, więc rozglądałem się za
jakąś księgarnią. W ten sposób trochę na oślep dotarłem do dworca
kolejowego. Widok setek ludzi rozlokowanych na podłodze, z których
tylko część wyglądała na podróźnych, a znaczna część na żebraków
jeszcze bardziej mnie zdołował. Przed wyjazdem postanowiłem nie dawać
jałmużny, bo jak czytałem wystarczy dać jednemu żebrakowi a zaraz
przybiegną inni. Jednak kiedy odmawiałem i odwracałem się plecami od
tych chudych dzieci, albo kobiet z niemowlakiem na rękach, czułem
potworny wstyd, a w gardle rosła mi buła. Później zmieniłem podejście i
dawałem jałmużny tym których było mi najbardziej żal, i nie pamiętam
żeby od razu otaczał mnie tłum żebraków, a nawet jakby to można ich po
prostu obejść. Lepiej się czułem ze stratą jednej czy dwóch rupii albo
batona, albo nawet fajki niż z tym poczuciem winy i wstydu. Na dworcu kupiłem mapę Delhi, ale niewiele mi ona wyjaśniła, zresztą ulice są podpisane ale tylko na mapie. Pierwszemu
rikszarzowi który mnie zagadał, kazałem się zawieźć do Czerwonego
Fortu. Zaśpiewał 80 rupii i nawet nie chciało mi się targować. Na
miejscu dałem mu nawet 100 bo się strasznie namęczył zanim mnie zawiózł
na miejsce, pod górę musiał wręcz zsiadać z roweru żeby go pchać a na
miejscu lał się z niego pot. Postanowiłem więcej nie jeździć zwykła
rikszą bo znów miałem wyrzuty sumienia, a po za tym coby nie mówić jest
dużo wolniejsza od motorikszy. Przed fortem otoczyła mnie zgraja
dzieci, nic im nie dałem "bo niemożna dawać". Czerwony
Fort zrobił na mnie dużo mniejsze wrażenie niż się spodziewałem.
Zwłaszcza atmosfera typowo turystycznego miejsca odbiera chyba sporo
uroku temu miejscu. Po za tym sam obiekt jest trochę zaniedbany, zaś
muzeum armii hinduskiej robi wręcz komiczne wrażenie swoją
nieudolnością. Tam też miałem do czynienia z pewnym zachowaniem które
później miało się parę razy powtórzyć a mianowicie zostałem zaczepiony
przez przewodnika, oferującego mi swoje usługi. Ponieważ nie chciałem
wydawać dużo kasy, oraz i tak zależało mi głównie na zdjęciach, to mu
odmówiłem. Po krótkiej rozmowie i dalszym zachęcaniu do swoich usług,
kiedy zorientował się że i tak go nie zatrudnię gościu powiedział coś w
stylu "po co ja w ogóle z tobą gadam, wy Polacy wszyscy
jesteście tacy sami". Oczywiście to samo mówią do Francuzów czy
Anglików, ale i tak zdenerwowało mnie to na tyle że później mówiłem
zwykle ze jestem z kraju Lipa w Ameryce Pd. To nawet miało lepszy
skutek niż myślałem, bo część natrętów dawała mi spokojnie odejść kiedy
się orientowali że nie będę z nimi szczerze rozmawiał. Z Czerwonego
Fortu chciałem dojść do Sadar Bazar, zapuściłem się w wąskie uliczki
wzdłuż głównej alei Chandini Chowk. Co ciekawe w tych wąskich ale
bardzo zatłoczonych uliczkach mimo, że byłem jedynym (naprawdę, nie
spotkałem tam w ogóle turystów) obcokrajowcem, a może własnie dlatego,
anie razu nie zostałem zaczepiony przez sklepikarzy. A wystarczy wyjść
na Chandini Chowk, żeby nie móc się opędzić od rikszarzy i sprzedawców.
W tych wąskich uliczkach poczułem się naprawdę w sercu miasta które
żyje swoim niezależnym od turystów życiem. Tamte sklepy i bary nie były
nastawione na turystów, to było zwykłe hinduskie miejsce handlu, pełne
stoisk z guzikami, koralikami, materiałami, ubraniami, butami. Niestety
nie odważyłem się tam zrobić zbyt wielu zdjęć, bo każde wyciągnięcie
aparatu przyciągało ciekawy wzrok tym bardziej próba zrobienia zdjęcia
komuś lub czemuś. W ten sposób dotarłem do meczetu Fatehpuri, który
leży na końcu Chandini Chowk. Po zdjęciu butów Wszedłem do środka.
Spokój i cisza wewnątrz meczetu były dla mnie przyjemnym zaskoczeniem.
Tu także nie spostrzegłem innych turystów. Z trudem dotarłem po
rozgrzanej posadzce pod drugą ścinę meczetu gdzie był cień. Tam już
czekali na mnie ciekawi mojej osoby dwaj chłopcy, którzy przez pewien
czas nie odstępowali mnie na krok. Musze przyznać że nie uwierzyłem w
dobre intencje tych chłopców i potraktowałem ich bardzo nieufnie.
Zamieniłem z nimi parę słów, ale generalnie unikałem rozmowy, bo
obawiałem się że w zamian będą żądali ode mnie jakiegoś napiwku.
Później przekonałem się że nie każdy hindus czegoś ode mnie chce,
czasem zaczynają rozmowę bo są po prostu ciekawi. Chcąc wyjść z meczetu
drugą bramą musiałem przejść obok szkoły dla dzieci, pod którą zresztą
spotkałem innych chłopców którzy z linijkami w ręku pilnie coś rysowali
w zeszycie wprost na ziemi i nawet nie zwrócili na mnie uwagi. Scena
wydała mi się na tyle ciekawa że chciałem zrobić zdjęcie, ale znów nie
miałem odwagi żeby zapytać słowami lub gestem czy nie maja nic
przeciwko. Po wyjściu na ulicę nie miałem już ochoty na dalsze
zwiedzanie, Byłem zły na siebie że w taki idiotyczny sposób zachowałem
się w meczecie. Na dodatek zaczepił mnie jakiś koleś podający się za
policjanta, ale nie wyglądający. Kazałem mu pokazać dokument, na co ten
wyciągnął wymięty kawałek papieru na którym ołówkiem narysowana była
legitymacja. Nawet mnie to rozbawiło ale i tak jak najprędzej obróciłem
się na pięcie i odszedłem żeby złapać riksze, bo jak na jeden dzień
miałem już dosyć zaczepek jak się okazuje nie tylko handlarzy ale i
dziwaków. Kiedy dotarłem na róg ulicy na której znajdował się mój
hotel, było już ciemno. Nie pamiętam ile zapłaciłem rikszarzowi ale
chyba ok 100 rupii (100napewno) wiec tyle samo co za rowerową. Mimo
późnej pory uliczka tętniła życiem, chyba jeszcze bardziej niż za dnia.
Niedaleko hotelu odbywał się mały festyn ku czci jakiegoś bóstwa. Przed
zbudowanym ołtarzem podobnym do naszych na święto Bożego Ciała, były
rozłożone dywany na których do muzyki tańczyły albo po prostu wygłupiały
się dzieci. Z boku siedzieli dorośli (możliwe że rodzice). Kiedy
robiłem z dość dużej odległości zdjęcia podszedł do mnie młody chłopak
który miał wózek z owocami naprzeciwko ołtarza. Prawdę powiedziawszy
znów spodziewałem się jakiejś próby nakłonienia mnie do kupna, ale
zostałem mile zaskoczony. Koleś widząc moje zainteresowanie festynem
podszedł żeby pochwalić się że jego wujek przewodniczy tej ceremonii,
wyjaśnił że jest to festyn na cześć boga Ganesy, zaproponował tez żebym
podszedł bliżej i porobił fotki. Tym razem nie czułem że koleś oczekuje
jakiegoś napiwku za swoją pomoc, po prostu był przyjazny. Kolację
zjadłem w hotelu. Po tym pierwszym dniu miałem niesłychany kołowrotek
myśli i emocji w głowie. Zimne piwo na dachu hotelu wprawiło mnie
jednak w lepszy nastrój. Na drugi dzień po przebudzeniu, wróciły
niestety nieprzyjemne myśli. Nie miałem ochoty przechodzić tego samego
co dzień wcześniej, postanowiłem jak najszybciej opuścić Delhi.
Pierwszego napotkanego rikszarza poprosiłem o dostarczenie mnie do
Central Tourist Ofiice, i trafiłem oczywiście do innego Tourist Office.
Mimo że czytałem że w takich wypadkach należy od razu zrezygnować nie
zrobiłem tego i tak kupiłem bilet lotniczy i 3 dniowy pobyt w Shrinagar
w Kaszmirze. Miałem już wtedy plan żeby stamtąd udać się autobusem albo
jeepem do Leh. Za bilet i pobyt w Shrinagarze zapłaciłem 180 usd. W tym
była też taksówka którą mogłem do końca dnia jeździć po Delhi.
Zaznaczyłem kółkiem kika miejsc na mapie i ruszyłem z drajwerem w
miasto. Na początek zaliczyłem największy meczet w Indiach Jama Masjid,
który robi na mnie równie wielkie wrażenie, następnie pojechaliśmy pod
India Gate (nic ciekawego), później park z grobem Gandhiego (również
niezbyt ciekawe miejsce) i na koniec do przepięknej i olbrzymiej
świątyni Akshardham która ciągle jest w budowie (niestety przy wejściu
trzeba zostawić aparat w przechowalni jak i telefon oraz fajki).
Kierowca wykorzystywał natomiast każdy postój żeby się zdrzemnąć. Przed
powrotem do hotelu pojechałem jeszcze po bilet do biura w którym go
kupiłem, a w hotelu sprawdziłem jeszcze na Bookingonline czy
rzeczywiście jest taka rezerwacja, bo to biuro nie wydawało mi się do
końca godne zaufania. Na szczęście miałem rezerwacje, więc wieczorem
się wymeldowałem, a rano byłem już w samolocie do Shrinagar. Widok z dworca kolejowego na ulicę, outdoor:) meczet Jama Masjid chłopcy w meczecie Jama Masjid strażnik w Czerwonym Forcie Czerwony Fort Czerwony Fort
czwartek, 12 sierpnia 2010
Co zabrać na wyjazd?
Pytanie jak spakować plecak na pewno zadaje sobie każdy kto po raz pierwszy rusza w taką podróż. Ponieważ był to mój pierwszy wyjazd typu backpacking (nie liczę wyjazdów na zachód Europy w celach wspinaczkowych, które również zakładały maksymalnie tanie podróżowanie -z reguły stop, i noclegi -najczęściej grota w skale), spakowałem się jak na wojnę lub surwiwal w dżungli:) Na
początek wiadomo skarpety, majty i podkoszulki, jak nie chcemy kupować
na miejscu to z 5-6 par wszystkiego wystarczy żeby chodzić zawsze w
czystych łachach bo raczej co parę dni nawet jeśli się podróżuje jest
możliwość zrobienia prania w hotelu i wysuszenie go (przyda się
sznurek). można dać do prania, ale ja prałem sam, saszetki z proszkiem
na jedno pranie można wszędzie kupić. (a podkoszulek to można wziąć
mniej i kupić sobie od razu fajne podkoszulki na Main Bazaar, za jakieś
90 rupii, a może mniej jak ktoś się umie targować, ja nie umiem) odzież
zewnętrzna to w zależności gdzie się jedzie, jak jest w planie łażenie
po górach to odzież taka jak w góry łącznie z wysokimi butami, a po za
tym to w Indiach raczej krótkie spodenki podkoszulek i sandały
sprawdzają się najlepiej, oczywiście zwykle buty tez trzeba mieć, no
chyba ze mamy już te górskie (mam wrażenie ze trochę namieszałem) środki do higieny osobistej-to wiadomo własny ręcznik, bo w hotelach czasem są brudne albo źle wyprane śpiwór albo worek do spania, generalnie coś żeby nie stykać się z brudną pościelą. przydaje
się mały plecak, na wodę, przewodnik aparat itp.(można do niego tez
schować buty przed wejściem do meczetów, ja tak wolałem robić niż
zostawiać przed) okulary słoneczne niezbędne, fajnie mieć czapkę z daszkiem, albo inne nakrycie głowy. mała czołówka, przydała mi się nieraz. nóż warto mieć choćby po to żeby obrać owoce. przejściówka na gniazdko, parę razy chyba z niej korzystałem. blaszany
kubek i grzałka do wody, miałem też herbatę i gorące kubki, przywiozłem
je do domu, herbatę zrobiłem sobie tym zestawem może dwa razy, wiec
raczej nie jest to sprzęt niezbędny. krople do odkażania wody -nie użyłem wcale. igła nici, pewnie mogą się przydać mi się nie przydały. mp3ka wg. mnie bardzo potrzebna, na te 10-20 godzinne jazdy autobusem, tym bardziej jak się jest samemu. warto mieć przy sobie papier toaletowy (przepraszam, trzeba mieć, jedzenie w Indiach czasem szybko chce się wydostać na zewnątrz, poza tym w toaletach w innych miejscach niż hotel nie zawsze jest, częściej jest kran z zimną wodą do umycia ręki) notes
i coś do pisania, własny długopis niezbędny, bo przy każdej zmianie
zameldowania trzeba pisać skąd dokąd itd, po za tym przy kupnie biletu
na pociąg wypełnia się druk, i dodatkowo na checkpointach w Kasmirze i
Ladackh. lekarstw brałem niewiele, aspirynę, gripex, arachin,
plastry, maść odkażającą na otarcia i skaleczenia, plasterki, offa na
komary i coś na biegunkę. Dobry przewodnik to podstawa ale o tym już było. Co
do kasy to wziąłem na wyjazd trochę dolarów, ale tylko jednego wydałem,
był to napiwek dla drivera który mnie wiózł do hotelu nie miałem
jeszcze drobnych. Na lotnisku W New Delhi jest bankomat z obstawą
policji i można odrazy wypłacić rupie i nie bawić się w latanie po
kantorach. Warto też być na bieżąco z kursem rupii w stosunku do euro,
dolara i złotówki, bo kolesie organizujący np. wyprawy górskie albo
jeepa potrafią oszukać podczas negocjowana ceny przy przeliczaniu
(zakładam że kalkulator każdy ma w telefonie). Ja dałem się niestety
nabić w butelkę przy takiej okazji. Fajnie jest znać swój nr gg i
hasło żeby móc się zalogować na web gg, fajnie jest czasem z kimś
pogadać,a np w Kashmirze nie działają telefony komórkowe z zagranicy.
środa, 11 sierpnia 2010
Jaki przewodnik wybrać?
Jak już wspomniałem przewodnik National Geographic, w który się zaopatrzyłem nie należał do szczególnie praktycznych. Co prawda na papierze kredowym fotografie najlepszych fotografów NG prezentują się doskonale, ale ciężko w tej formie zmieścić zbyt wiele praktycznych informacji. Jest to raczej przewodnik który warto poczytać przed wyjazdem do Indii, żeby się ogólnie zorientować, dowiedzieć czegoś o zwyczajach kulturze, religiach, historii, oraz o najważniejszych atrakcjach poszczególnych regionów Indii. Jeśli ktoś wybiera sie na niezorganizowany wyjazd to najlepszym pod względem informacji praktycznych jest przewodnik Lonley Planet. Ilość informacji które mogą nam się przydać jest ogromna, i dotyczy nie tylko informacji o hotelach restauracjach i komunikacji. Można znaleźć np. informacje o formach naciągania i sposobach wyłudzania pieniędzy przez pomysłowych Hindusów podszywających się nawet za urzędników państwowych. Myślę że nie ma lepszego przewodnika dla Backpakerów, niż LP. Co prawda nie ma polskiej wersji językowej, ale jak ktoś nie mówi choćby trochę po angielsku, niemiecku czy hiszpańsku to jak sądzę nie wybiera się sam na inny kontynent, a jeśli tak to jest bardzo odważny:) Podaję jeszcze linka do dyskusji na temat przewodników: http://www.globtroter.pl/forum/watek,28592,jaki,przewodnik,,indie.html
Jak się to zaczęło?
Witam wszystkich. (Na początek chcę przeprosić za ewentualne błędy ortograficzne, które w większości wypływają z mojej nieumiejętności poprawnego pisania, a tylko trochę z lenistwa.) Większość zdjęć jest w większej rozdzielczości więc można kliknąć prawym klawiszem i wybrać "pokaż obrazek" żeby obejrzeć fotkę w lepszej jakości. ZAPRASZAM DO BLOGA  Chęć wyjazdu do egzotycznego kraju towarzyszyła mi odkąd pamiętam. Tak
się złożyło że dopiero od kiedy zamieszkałem w Warszawie nadarzyła się
okazja żeby ten plan zrealizować. Impulsem do tego była z pozoru
dość nieprzyjemna sytuacja, a dokładniej zwolnienie z roboty. Ponieważ
od dwóch lat zasuwałem w kieracie, to moja pierwsza reakcja była więc
entuzjastyczna. Chyba dzięki temu tak łatwo zdecydowałem się na to żeby
samemu lecieć do Indii. Jednego dnia zrobiłem wszystkie szczepienia i
kupiłem bilet do Delhi. (jedyne 2100 złotych w obie strony)(co do
szczepień to te tez nie są tanie, myślę ze za wszystkie zabuliłem kolo
400. Po leki na malarie udałem się do Instytutu Chorób Tropikalnych
kilka dni przed odlotem. Od wejścia zostałem zjechany przez doktora;
dlaczego nie przyszedłem tydzień po powrocie?, ale i tak dostałem
receptę na Arachin, a po krótkiej rozmowie starszawy doktor się rozchmurzył i
dał mi radę żebym na przyszłość robił szczepienia u nich w placówce a na pewno wyjdę na tym taniej niż w sanepidzie albo w prywatnej przychodni. Zostały mi 2 tygodnie do
wylotu w trakcie których czułem się jakbym miał znów iść do pierwszej
klasy, przez większość czasu miałem żołądek w przełyku. Dwa dni przed
wyjazdem nie miałem jeszcze planu co konkretnie chciałbym zwiedzić w
Indiach. Przeczytałem kilka relacji z netu, poczytałem trochę w
przewodniku National Geographic (ładne foty, ale jako przewodnik się
nie sprawdził, za mało konkretnych informacji zwłaszcza adresów hoteli
i restauracji, oraz wielu innych praktycznych informacji). W natłoku
niezbyt różowych myśli majaczyło mi że chciałbym dotrzeć do Leh. Po
wylądowaniu w Delhi okazało się to moim nadrzędnym celem:) Wkrótce napiszę czemu.
|
|